czwartek, 13 maja 2010

Buke and Gass, The National, 8 maja 2010, Berlin, Huxley's Neue Welt





O koncercie The National marzyłam od bardzo dawna, a od czasu, gdy przegapiłam ich na Off Festival, cały czas psioczyłam, że niepotrzebnie, i że koniecznie muszę usłyszeć ich na żywo. Wieść o ich koncercie w Berlinie brzmiała jak rozkaz wyjazdu ;-)
Zespół poznałam dzięki koledze, który ma ogromny talent w rozkładaniu mnie na łopatki płytami, które akurat zdecydował się mi pokazać. Zaraził mnie już The Soulsavers i The Walkmen, a dzieło uwieńczył zaprezentowaniem mi płyty "Boxer" The National, która w aucie z doskonałymi głośnikami, w drodze na koncert Lanegana i Isobel Campbell w Łodzi zabrzmiała wprost doskonale. Ładunek emocjonalny, który niesie sama płyta, doprawiły fajne wspomnienia z wyjazdu na koncert i zauroczenie ich muzyką po prostu jakoś samo się podziało. Po "Boxerze" poznałam "Alligatora" i urzekające tytułem "Sad Songs for Dirty Lovers". W sumie chyba dobrze się stało, że pierwszy raz usłyszałam ich na żywo na koncercie klubowym, a nie festiwalowym, w pełnym słońcu. Taką muzykę lepiej przeżywa się w klubie, gdy jest ciemno, a ludzie wokół ciebie przyszli usłyszeć tylko ten zespół. Było przepięknie, nastrojowo, porywająco, wszystko doskonale wyważone. Jak na tak nastrojowy zespół fajnie pokazali nie tylko nostalgiczne oblicze, ale także umiejętność porwania publiczności (wyskoczenie wokalisty w tłum i śpiewanie z blatu baru). Odpowiednio dobrali repertuar, grając dużo kawałków z najnowszej płyty, ale doprawiając je także klasykami z poprzednich płyt, typu "Abel" czy moje ukochane "Slow Show" i "Fake Empire" z "Boxera" (tak na marginesie, dopiero dziś dowiedziałam się, że ten ostatni utwór wykorzystano podczas kampanii Baracka Obamy i nieco się zdziwiłam). Wychodzi na to, że warto było przegapić koncert na Offie, żeby intensywniej przeżyć Huxley's. Cudowny wokal Matta Berningera działa na mnie bez pudła, a aranżacje też jak najbardziej trafiają prosto w me miętkie, babskie serce, więc jestem w pełni usatysfakcjonowana.

Dodatkowym, ogromnym atutem tego koncertu był występ supportu. Występ taki zwykle jest dla mnie momentem, kiedy mogę wypić jeszcze jedno piwo ze znajomymi i pogadać o tym i o tamtym, lub wynudzić się, czekając na występ "właściwego" bandu, ale tym razem zaskoczono mnie totalnie. O Buke and Gass nie słyszałam nigdy wcześniej, a od momentu, gdy wyszli na scenę i rozpoczęli to swoje niczego-innego-nie-przypominające show, byłam w 100% kupiona. Mówi się, że wszystko już było, ale albo ja mało w życiu słyszałam, albo czegoś takiego jednak jeszcze w przyrodzie nie było. Mówi się też, że najbardziej poruszają piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy, ale tym razem i to się nie sprawdziło. Buke and Gass szalenie mi się spodobali. Do tego stopnia, że postawiłam sobie teraz za punkt honoru promować ich wszędzie, gdzie się tylko da i jak najbardziej dokładać swoją cegiełkę w ich rozwoju i promocji na świecie. Dziś kupiłam ich płytę i mam nadzieję, że jak najwięcej osób zrobi to samo, bo absolutnie na to zasługują i są po prostu fantastyczni.

środa, 12 maja 2010

Mark Lanegan, 9 maja 2010, Berlin, Lido



Mark Lanegan należy do tych artystów, którzy na koncercie nie muszą robić zbyt wiele ponad swoje możliwości, by mnie zauroczyć. Wystarczy głos i repertuar, który kocham, a kocham większość jego repertuaru. Do tej pory widziałam Lanegana tylko na koncertach, na których występował jako gość bądź część zespołu - The Twilight Singers, The Gutter Twins, z Isobel Campbell. Koncert w Lido był pierwszym pełnym koncertem samego Lanegana, do tego akustycznym, nastrojowym. Nastrój budował już sam klub, pod który podjechaliśmy wiele godzin przed koncertem. Obejrzeliśmy go z każdej strony i zrobiliśmy mnóstwo zdjęć klubu, plakatów i siebie z plakatami. Klub mały, niepozorny, rock'n'rollowy, trochę skojarzył mi się z legendą nowojorskiego CBGB's. Ludzi niezbyt wiele, żadnego tłoku, przepychania, pełne skupienie na tym, co dzieje się na scenie. A działo się dobrze. Niewiele, ale pięknie. Sam Lanegan nie wyglądał na pełnię formy, ale zaśpiewał przepięknie, nastrojowo, magicznie. To na tym koncercie miałam okazję poznać perełkę w postaci "Mirrored", który pochodzi z singla "Hit the City". I usłyszeć akustyczne "Hangin' Tree" QOTSA. Przepiękny głos Lanegana, nastrojowe aranżacje - właściwie tylko tyle i aż tyle wystarczyło, by mnie kompletnie zaczarować. Nie ma tu miejsca na pisanie o kontakcie z publiką, specjalnie przygotowanych przez artystów momentach, czy innych atrakcjach, bo ich nie było. Surowo, minimalistycznie i prosto, ale jakże pięknie. Szkoda, że w Polsce nie mamy takiego Lido i takich koncertów. Ale z drugiej stronie zawsze chętnie pojadę na taki piękny koncert do pięknego Berlina.

http://www.youtube.com/watch?v=Wn2XkMsakVE

The Black Heart Procession, 11 maja 2010, Warszawa, Powiększenie



TBHP od początku mocno ruszali mnie za serce, ale mój staż z nimi nie jest jakiś specjalnie imponujący. Nie mam z ich muzyką miliona wspomnień, może jedynie dni, kiedy słuchałam ich sama w domu non stop, chłonąc z wielką błogością w sercu każdy dźwięk. Wczoraj wybrałam się na ich warszawski koncert. Domyślałam się, że będzie pięknie i dobrze, ale to, co działo się w Powiększeniu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie miałam specjalnych życzeń co do repertuaru, bo wszystkie ich piosenki bardzo mi się podobają, a większość zachwyca. Ale okazało się, że nawet tu zdołali mnie zaskoczyć. Zagrali praktycznie wszystkie moje najukochańsze kawałki, a na koniec było "It's a Crime I Never Told You About the Diamonds In Your Eyes", do którego mam ogromny sentyment od momentu, kiedy w ogóle zobaczyłam sam tytuł piosenki. Od pierwszego do ostatniego momentu tego koncertu byłam absolutnie zaczarowana, zachwycona i szczęśliwa. Miałam wrażenie, że ten uśmiech na twarzy zostanie mi już na stałe. Totalna magia dźwięków, i jeśli chodzi o dotarcie do samego centrum mojego serca i emocji, TBHP to po prostu czarodzieje. Marzyłam, by nigdy nie przestali grać. Podczas przecudownego "Drugs" publika niemal przestała oddychać, by nie przegapić żadnego dźwięku. "Heaven and Hell" było dla mnie kompletną ekstazą. "Wasteland", "Bluewater Blackheart", "Tropics of Love" - jedna bomba emocjonalna za drugą, zrzucana z pełnym spokojem przez przesympatycznych, bezpretensjonalnych facetów, którzy przyznali, że nazwa naszego miasta brzmi tak mrocznie i złowieszczo, że "You just don't fuck with Warsaw". Gdyby nie nieszczęśliwe zrządzenie losu, przysięgam, że wzięłabym na żądanie i w ciemno pojechałabym na ich koncert do Krakowa. Totalnie mało mi The Black Heart Procession. Absolutna msza emocjonalna i, nie boję się tego powiedzieć, koncert życia. A koszulkę zakupioną u przemiłego pana ze stoiska z blackheartowym merchandisem będę nosić dumnie.

http://www.youtube.com/watch?v=p5rpdnt0v3s

wtorek, 2 marca 2010

Ścianka, 1 marca 2010, Chłodna 25


Pierwszy raz byłam na koncercie Ścianki w 1999 roku w Stodole. Oni byli wtedy świeżo po wydaniu debiutanckiego "Statku kosmicznego Ścianka" i grali support przed Pudelsami, a ja przyszłam na zespół Maleńczuka i robotopodobne podrygi sceniczne Ścianki, okraszone słynnym już w towarzystwie, które wraz ze mną uczestniczyło w tym koncercie "pu! pu! pu!" delikatnie mówiąc nie zrobiły na mnie wrażenia. Wrażenie pozostało i potem nie ciągnęło mnie do zgłębiania twórczości zespołu. Aż do 2003 roku, kiedy grał on na Przystanku Olecko. I nagle, w tym samym składzie, który był na koncercie w Stodole, stwierdziliśmy, że to, co właśnie usłyszeliśmy, było niesamowite. Ośmielona kilkoma piwami podeszłam nawet do artysty Cieślaka, by zaserwować mu tysięczne w jego życiu stwierdzenie, że koncert był fantastyczny. Do tej pory wspominamy z przyjaciółką Anną romantyczną, lekko zataczającą się sylwetkę artysty, odzianego w rozchełstaną, błękitną koszulę i opierającego się o automat do gry w Tawernie. Po tym koncercie moja przygoda ze Ścianką została zawieszona, aż do wczoraj. Ze wspomnianą już Anną wybrałyśmy się na Chłodną 25, by bohatersko przepychać się do klaustrofobicznej salki, w której miał grać zespół. Dzięki zwinności Anny udało nam się załapać się na rewelacyjne miejsca pod samą "sceną", czyli na dywanie, na którym stał Cieślak i siedział perkusista. Członkowie zespołu stali na środku, a ludzie stali lub siedzieli między nimi, wokół nich, za nimi, przed nimi i pod nimi. Sam koncert fatalnie nagłośniony. Było głośno, rzężąco i ciasno, ale była w tym niesamowita magia. To był taki comeback do dawnych kameralnych koncertów typu jam sessions z Brylewskim w oleckiej Tawenie. Zagrali cały materiał z nowej płyty, zero "hiciorów". Muzyka Ścianki kojarzy mi się z morzem, wiatrem (i wcale nie przez "Dni wiatru") i takim niesamowicie przyjemnym poczuciem wolności i przestrzeni. Bardzo przyjemnie się tego słuchało (pomimo koszmarnego nagłośnienia) i chłonęło tę atmosferę. I, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, czułam się wczoraj naprawdę szczęśliwa. Po koncercie tym razem Anna ośmieliła się zagadać artystę. Oczywiście dopełniłam swojej typowej już niezdolności do rozpoznawania nazwisk artystów i rozmawiając z Michałem Bielą, byłam przekonana, że mam przed sobą Jacka Lachowicza. I huk, że jeden jest basistą, a drugi klawiszowcem (ha, już zdążyłam się wyedukować!). Przed berlińskim The National wypada chyba chociaż zerknąć na skład zespołu, by w ogóle wiedzieć, kto serwuje te piękne dźwięki.

Aha, wyrazy uznania dla pani, która siedząc tuż za Cieślakiem, zasnęła na koncercie - nie sądziłam, że to wykonalne :-)

czwartek, 21 stycznia 2010

The Black Heart Procession


Ostatnio odkopałam z czeluści mojej płytoteki albumy The Black Heart Procession, którym nigdy nie poświęciłam jakiejś szczególnej uwagi. Pamiętałam, że to muzyka mroczna i "wysoce depresyjna", jak można przeczytać na większości blogów muzycznych, na których się o niej wspomina, właściwie to wszystko.

The Black Heart Procession to kapela panów z Kalifornii, założona w roku 1997 i przez "fachowe" portale określana wielce zachęcającym do słuchania mianem MROCZNEGO INDIE ROCKA. Pierwszy raz z zespołem o wdzięcznym skrócie BHP zetknęłam się za sprawą znakomitych audycji Marcina Świetlickiego w dawnej Radiostacji, "Ostatnia stacja", których namiętnie słuchałam w okresie okołomaturalnym. To był rok 2000, czas wydania płyty "Three", którą to płytę Świetlicki puszczał w swojej audycji. Ponieważ nie były to jeszcze (przynajmniej dla mnie) te czasy, że gdy spodoba się nam zespół, po prostu notuje się jego nazwę, a potem wpisuje ją w google i ściąga interesujące nas albumy, musiałam ratować się inaczej. Nagrywałam te audycje na kasety, a potem pieczołowicie opisywałam ich okładki nazwami kapel i piosenek, które się w danej audycji pojawiły. Męczące, ale jakąż wartość miały te wszystkie piosenki! Świetlicki puszczał "Three", a ja ostatnio, po prawie 10 latach przypomniałam sobie o tej i innych płytach The Black Heart Procession i przeżyłam przemiłe zaskoczenie z cyklu 10 years after. Okazało się bowiem, że muzyka ta jest nie tylko mroczna i depresyjna, lecz także niesamowicie piękna, urzekająca, wieczorna, zmysłowa i poruszająca. Nie wiem, co jest bardziej zadziwiające - to, że przez tych kilka dni, kiedy słucham ich niemal bez przerwy, jeszcze mi się nie znudzili, czy to, że jeszcze nie dostałam depresji i że się na nią nie zanosi. Muzyka rzeczywiście jest przez większość czasu szalenie smutna, ale jednocześnie tak piękna, że popadanie w bezkresny dół przegrywa z takim totalnym, wręcz dziecięcym oczarowaniem pięknem, bezpretensjonalnością i wrażliwością tego, co się słyszy. The Black Heart Procession trochę kojarzy mi się z pogwizdującym złowrogo wieczornym wiatrem i dzikim, ciemnym borem, a trochę z takim nocnym tête-à-tête z własnymi odczuciami i emocjami, na które normalnie nie ma się czasu. I na pewno kojarzy mi się z niesamowicie przyjemnym i jakże rzadkim uczuciem pełnej przyjemności kontemplacji cudownej muzyki, czego życzę wszystkim, którzy zdecydują się posłuchać np. tej piosenki. Jest to piosenka z płyty "Three", chyba pierwszy utwór BHP, który słyszałam:

http://www.youtube.com/watch?v=yfGxHgysvfg

A to jeszcze inna przepiękna piosenka ze smutnym tekstem, którą uwielbiam:
http://www.youtube.com/watch?v=9qbT2HIIlx8

poniedziałek, 19 października 2009

Dead Man's Bones


Uwielbiam, absolutne kocham to uczucie, gdy odkryję, najczęściej jakimś głupim przypadkiem, cudowną muzykę, która powoduje, że na jakiś czas totalnie znikam dla wszystkich innych spraw i z dzikością maniaka katuję daną płytę/płyty, radując się przy tym jak dziecko. Zupełnie jakbym nie miała kredytów, korporacyjnej pracy i paru lat na karku, jakbym znów była w liceum, a moim największym problemem było to, czy jak po lekcjach zajdę do Digitalu, będą mieli tę płytę Sonic Youth, co to o niej w "Tylko Rocku" czytałam. W sumie niepokojąco dużo razy najbardziej zajmują mnie właśnie takie rzeczy, choć mam znacznie większe problemy, tylko zwyczajnie przegrywają one w mojej głowie z muzyką. Stąd ten blog.

Z góry uprzedzam, że nie będzie to blog z nowościami, bo mam raczej tendencje do odnajdowania staroci niż odkrywania nowych zespołów. Będę po prostu pisać to, co mi muzycznie po głowie chodzi i tyle.

Zaczynam jednak od nowości, od płyty, która wywołała we mnie mnóstwo niezdrowej ekscytacji, a mianowicie albumu zespołu Dead Man's Bones. Dead Man's Bones to zespół, w którym udziela się aktor Ryan Gosling, którego po zobaczeniu w kilku filmach w życiu nie podejrzewałabym o taki głęboki wokal i takie ciekawe zapędy muzyczne. Płyta jest niesamowicie rozbrajająca - nie ma wirtuozerii, popisywania się (bo i nie ma specjalnie czym), rozbudowanych kompozycji. Jest za to chór dziecięcych wampirków, głęboki, przyjemny głos Goslinga, niezwykły klimat i absolutnie bezpretensjonalne podejście do tematu, które mnie ujęło i kupiło w całości. Cudownie mi się tego słucha.

http://www.youtube.com/watch?v=aGakxDyjwzc&feature=related